Nie :-)
Charakterystyczne jest to, że w pierwszym dniu safari wszyscy wyciągają co mają najdłuższego, wkręcają telekonwertery i jak na horyzoncie zobaczą jaką plamę w kolorze innym niż rośliny i ziemia, to podnieceni robią masowo fotki licząc, że mimo wszystko po ostrym kadrowaniu coś tam będzie widać. A potem nagle okazuje się, że słonie chodzą przy drodze, lwia rodzina potrafi przejść przed maską samochodu, żyrafy patrzą zdziwione na pojazdy najeżone obiektywami, a z krzaków przy drodze ni stąd ni z owąd wyłazi hiena
Z "wielkiej piątki" nie widziałem tylko nosorożca (a właściwie widziałem tylko trochę sierści na grzbiecie), który ponoć jest dość płochliwy i nie wychodził z krzaków, a lamparta widziałem na drzewie przy lodge'u (nie wymyśliłem dobrego polskiego odpowiednika), gdzie jest codziennie wabiony za pomocą kawałka świeżego mięsa.
Tak zupełnie już poważnie - oczywiście, że warto mieć dobre tele, w szczególności jeżeli chce się sfotografować coś "z życia", a nie zmęczonego upałem zwierzaka stojącego leniwie nieopodal drogi i mającego wszystko w nosie. Mi się np. trafiła akcja, w której dwa szakale ukradły hienie świeżutką nogę jakiejś antylopy, ta je goniła, one mięso porzuciły, ale potem znowu próbowały ukraść i tak przez kilkanaście minut. To się oczywiście tuż przy samochodzie nie mogło zdarzyć, ale 200mm + TC 1.4 + crop 1.6 z 20D pozwolił zrobić parę całkiem wyraźnych ujęć.
Ja na wyprawę wziąłem 70-200, TC 1.4, 28-105 i kita. Najczęściej w konfiguracji 70-200 na 20D, żeby skorzystać z "wydłużenia" cropem + 28-105 na poczciwym 33V z Superią 100 - żeby z kolei mieć możliwość bezstresowego "objęcia" bliskich zwierzaków. W ogóle zachęcam - jeżeli Wam zostały - do wzięcia puszki analogowej, bo mnogość kolorów i przejścia tonalne czasami są powalające.