Jechałem rowerm z aparatem w plecaku (plecak zwykły, nie foto, aparat z obiektywem tam luźno latał) Była mżawka, zakapało mi okulary i jechałem bardziej ,,na pamięć'', po cieniach orientując się gdzie jestem (okolicę znałem dobrze). Byłem już koło domu, gdy jadąc po znanym chodniku przypomniałem sobie, że przecież w tym miejscu była latarnia. Gdybym sobie nie przypomniał, pewnie pojechał bym dalej szczęśliwie, ale niestety - przypomniałem sobie i okazało się, że latarnia rzeczywiście jest i ma się świetnie.
Zmieniłem szybko pozycję z siedzącej na siodłku na leżącą na plecach pod przewróconym rowerem.
Kręgosłupem poczułem uwieranie i chrzęszczenie. Nie, to nie był krawężnik. To było to co miałem w plecaku.
Zerwałem się szybko, sprawdziłem czy plecak dobrze zapięty, rower pod pachę, i do klatki, do domciu.
Wbiegłem szybko do ciemnej szafy, pod kocyk i otwieram plecak (miałem kilka fajnych klatek naświetlonych, szkoda tego było). Byłem pewien że conajmniej obiektyw z bagnetu (z bagnetem?) wyłamany.
Macam.. i jakoś tak wszytko OK. żadnych pęknięć. Aparat zamknięty. Wyjrzałem naświatło ... wszytko OK. Pstryka, przewija, ostrzy. Hehe!, pomyslałem sobie.
Jedyne co się stało, to przygięło się do body metalowe ucho do paska i pasek ciężko się przez nie przesuwa.
eos33v z 28-105 3.5-4.5 usm.