Tak po prostu wyglądało skanowanie i reprodukcja zdjęć w okolicach 95 roku (taka data mi się rzuciła w oczy): slajdy (plus wiedza jaki film do czego się najlepiej nadaje), u nas to był najczęściej średni format (ten mniejszy-średni-prostokątny: do 6x9 włącznie, najrzadziej 6x6 - pewnie ten kwadrat średnio pasował fotografom), o dziwo - rzadko korzystano z filtrów (wiadomo, że ta dodatkowa szybka na obiektywie nie poprawia jakości zdjęcia a delikatne podkręcenie kolorów w Photoshopie to nie była już wtedy magia tylko codzienność) - i w zasadzie tyle.
Może to się wyda dziwne, ale 15 lat temu nie było amatorskich, tanich, płaskich skanerów do slajdów z wyssanymi z palca Dmaxami i rozdzielczościami wziętymi z sufitu. Były tylko cholernie drogie skanery używane w poligrafii, obsługiwali je ludzie, którzy się na tym znali (jak się kupuje skaner za 120 tysięcy to się nie oszczędza na przeszkoleniu obsługi), skanowanie kosztowało sporo (bo się sprzęt musiał zwrócić w sensownym czasie) - i dlatego nikt z ulicy zdjęć na bębnie nie skanował. A jak już skanował - to musiał na dobrym sprzęcie, bo innego nie było. I masz efekty.
J
Witam, z tego co kojarzę to część zdjęć Steve McCarry robił Mamiya 7 na slajdzie Kodachrome. Znalazłem artykuł na ten temat http://wyborcza.pl/duzy_kadr/1,97904...j_legendy.html . Jednak aparat, ogniskowa i materiał zapewne dobierał w zależności od motywu itp. Oglądając zdjęcia w National Geographic odnoszę wrażenie, że większość z nich zrobiona była na slajdach.
Do momentu, w którym wkroczyła cyfra - na pewno. Tam zdjęcia były zawsze robione z myślą o ewentualnym wykorzystaniu ich w druku - w końcu to National Geographic. W poligrafii negatywy jakby nie istniały. Nie kojarzę żadnego skanera bębnowego, którego dedykowane oprogramowanie miałoby DZIAŁAJĄCE algorytmy odwracające kolorowe negatywy do pozytywu. Przez 15 lat skanowałem na bębnie negatyw może ze dwa, trzy razy... To była branża zawsze zdominowana przez slajdy w 100%.
J
Z ciekawości poszukam zdjęć Steva robionych cyfrą i porównam z tymi "starymi". Niby 36 klatek to bardzo mało, jednak miesiąc temu załadowałem slajd do aparatu i przez dwa tygodnie nie mogłem go skończyć. Nad każdym ujęciem zastanawiałem się, tam gdzie cyfrą zrobiłbym kilka zdjęć ( bo coś wybiorę i w PS coś z tym zrobię) tam aparatu ze slajdem nawet nie wyciągałem z torby. A że był to pierwszy slajd w życiu niezwłocznie pojechałem 40 km ( w jedną stronę) żeby go wywołać. Po dwóch godzinach oczekiwania z radością oglądałem go. Cięcie i ramkowanie zamiast suwaków w PS - piękna sprawa. Efekt - wszystkie 36 klatek to przemyślane kadry i prawidłowo naświetlone. Niestety oglądam je tylko w przeglądarce bo rzutnika jeszcze nie kupiłem, ale efekt i tak niesamowity. A zaczęło się od tego, że po powrocie z wakacji w Egipcie odwiedziłem 80 letnią właścicielkę u której wynajmowałem jakiś czas temu pokój. Nalegała żebym pokazał jej zdjęcia z wakacji. Przeglądnęliśmy zdjęcia ( część odbitek, a część na laptopie ). Z części z nich byłem bardzo zadowolony, wszyscy znajomi je chwalili. Po tym " właścicielka" wyciągnęła z szafy slajdy które robiła w Egipcie 40 lat temu. Oglądając je w przeglądarce czułem się jakbym znowu był na wakacjach ( 3D to przy tym pikuś ) pomimo tego że były robione 40 lat temu na nie najlepszej jakości materiale i Zenitem. Po kilku dniach odbierałem z naprawy obiektywy od Marka Mazura w Gdańsku. Pokazał mi slajdy 5x4 cala - dobrze ze były w koszulkach foliowych bo miałyby zacieki od mojej śliny. Tego samego dnia kupiłem pierwszą rolkę slajdu. Od tamtej pory częściej z torby wyciągam analoga niż cyfrę.
A przy okazji - czy oglądając slajd z rzutnika na ekranie jest takie samo wrażenie trójwymiaru jak oglądając slajd przez przeglądarkę?
Jaką przeglądarkę? Taką podświetlarkę zwykłą, gdzie obrazek ma rozmiar slajdu? Nie ma to żadnego związku z obrazem 2x1.5 metra na ekranie perełkowym. Ani z "metr na półtora" rzuconym na ścianie w kuchni.
To tak, jakbyś oglądał Avatara na telefonie komórkowym: niby widać, niby słychać... a w kinie jakoś lepiej to wygląda
J