Powszechną praktyką sklepów internetowych jest oferowanie towaru, na zasadzie: ktoś zamówi to my zamówimy u dystrybutora. Ja staram się unikać takich "okazji" bo nie mam ochoty czytać potem w mailach o "kontenerach które utknęły na cle w Szczecinie" itp. W przypadku drobnych przedmiotów (filtry za kilkadziesiąt złotych itp) sprawa jest jeszcze bardziej beznadziejna, bo towar dostanie się najpewniej po następnej, grubszej dostawie, np. za 2 miesiące, albo nawet wcale. Z droższym sprzętem, typu długie teleeLki sprawa się komplikuje, bo trudno oczekiwać że ktokolwiek będzie zamrażał dziesiątki tysięcy złotych na towary, które sprzedadzą się może po pół roku (a jak waluty spadną w międzyczasie to i za rok). Ale G10 do takich nie należy.
To co jest najbardziej naganne w całej sytuacji to sytuacja ze zwrotem pieniędzy. Rozumiem że taki zwrot to dla sklepu utrata zysku z transakcji, ale jeśli się już coś deklaruje to należy się wywiązać.
Zwalanie winy na księgową jest delikatnie mówiąc śmieszne. Sam prowadzę działalność, zatrudniając kilka osób i wiem że wszelkie księgowe niejasności można wyjaśnić w jeden, góra dwa dni. Ponadto, jeśli firma nie prowadzi pełnej księgowości (w co wątpię, wymóg jest powyżej 3,5 mln obrotu rocznie, a nikt nie pcha się w to z własnej woli) to księgowej nic do konta firmy. A nawet jeśli, to pewien kłopot ze zwrotem byłby po wystawieniu faktury (oczywiście do załatwienia, tylko papierków trzeba kilka napisać), oddanie przelanej przedpłaty wymaga kilku ruchów myszką od osoby obsługującej konto (i rozpisania na koniec miesiąca, ale to też nic skomplikowanego).