kiedy chodzilem do ogolniaka (druga polowa lat 90-tych) to mowilo sie, ze polonista i historyk maja praktycznie pelna swobode doboru programu nauczania, bo niezbedna "czesc wspolna" byla w obu przypadkach naprawde niewielka. sadzac po tym jak w dokladnie tym samym czasie moja zona uczyla sie polskiego - to powyzsze jest prawda.
totez, wina za kompletnie dodupna nauke polskiego w liceum (poprzez analizowanie "ze Slowacki poeta wielkim byl i kropka") obarczam nie system, tylko nauczycieli, ktorzy kladli laske na szukanie mozliwosci a brneli w ten sam wlasny, legandarny "zeszycik", z ktorego od lat prowadzili takie same lekcje.
nie znam idealu co powinno byc uczone, a co nie powinno.
przechodzilem etap belfra przy okazji doktoratu, gdzie sam prowadzilem zajecia dla studentow. zawsze kierowalem sie podejsciem "zachecic do samodzielnego myslenia i wlasnego rozwiazywania problemow" i wydaje mi sie ono dobre nawet na uczelni technicznej i w swiecie, w ktorym Google na wszystko zna odpowiedz. tak zeby wpoic studentom to czego mnie uczelnia techniczna nauczyla - stawiania czola problemom i rozwiazywania ich. podejscie praktyczne, ktore, jak sam napisales, w przypadku szkol srednich i podstawowych, jest na tragicznym poziomie.
i to niestety jest smutny fakt. do tego doliczyc przeladowanie wiedza i wszedobylski a przy tym okrutnie kretynski polski zwyczaj "rozliczania" wynikow. rozliczania z punktowego napisania testu/egzaminu bez wzgledu na fakt, czy delikwent regularnie pracuje i rozumie co sie dzieje. de facto, niemozebnie rozpanoszony na polibudach, gdzie 9 na 10 studentow nie interesuje nauczenie sie czegos a tylko zaliczenie na egzaminie. takie zboczenie udowadniania - ale nie wiedzy a tylko zdolnosci do pokonania testu.
dlugo by pisac...