Istniejąca kiedyś tzw. łódzka szkoła filmowa miała taki bon mot, że "spróbuj zrobić zdjęcie szerokim kątem, a jak się nie da, to spróbuj teleobiektywem, a jak się nie da, to jeszcze raz spróbuj szerokim kątem, a jak dalej nie pasuje, to nie rób go wcale".

Ogniskowa standardowa (50 mm dla FF) była przeklęta. Dawało się nią fotografować wszystko i nic, bo w niewielkim stopniu odciska ona swoje piętno na zdjęciach. No i każdy ją miał jako standardowy obiektyw w Zorce, FED-zie, Zenicie i Praktice, i żadnego innego obiektywu, więc robił nią wszystko.
Nawet na Zachodzie do pewnego momentu były tylko obiektywy stałoogniskowe, a w demoludach tylko majętniejsi mogli sobie pozwolić na zakup dodatkowych obiektywów, ale i jednym, i drugim, cholernie doskwierała konieczność ich zmieniania, więc kiedy się pojawiły na rynku pierwsze obiektywy zmiennoogniskowe, to ludzie dostawali orgazmu ze ślinotokiem, kiedy im takie cacko wpadło w ręce, i wszyscy byli w stanie poświęcić jasność obiektywu dla jego wszechstronności. Sam zmieniając z nagła Prakticę MTL 5B z 1,8/50 i 2,4/35 na Canona EOS 650 z obiektywem 3,5-4,5/35-70 mm bardziej byłem zafascynowany tym obiektywem, niż automatykami, AF, czy samoczynnym naciągiem filmu i migawki, bo wreszcie nie musiałem żonglować obiektywami! Tak więc standardowy zoom jest priorytetem zawsze wtedy, gdy fotografuje się ruch lub jest się w ruchu, gdy nie ma czasu na zmianę obiektywu lub jest to ryzykowne. Obiektywy stałoogniskowe wymagają więcej czasu i namysłu, jak i kiedy je wykorzystać, więc rozglądając się za stałkami nie trać z oczu zoomów, które mogą się okazać twoimi końmi roboczymi.