Ponieważ pracowałem przez kilka lat, jako fotograf ślubny, więc wtrącę dwa słowa... Co do pozwolenia z kurii, to jest to jedna wielka farsa i chyba nikt nie wątpi, że tym lichwiarskim nienasyconym klechom, chodzi tutaj wyłącznie o pieniądze. Byłem na takim szkoleniu, jednym z pierwszych i... Nie skończyłem go, po tym, jak usłyszałem, że w zasadzie nie ma obowiązku uczestniczenia w wykładach, aby tylko wpłacić należność za kurs. Po prostu podniosłem się i wyszedłem. Szczęśliwie, nie miałem ani jednej sytuacji... Choć przepraszam, miałem. Tylko że państwo młodzi postawili sprawę jasno. To jest ich ślub i ich fotograf, więc jeśli niemiła księdzu ofiara... No i musiał ustąpić.
To, co jednak chciałem powiedzieć, to to, że NIE MA najmniejszego znaczenia, ukończenie takiego kursu, dla odpowiedniego zachowania się fotografa w świątyni. Zwłaszcza, że wiedza większości jego uczestników ogranicza się do czynności związanych z opłatą. Ja WIEM, jak się powinienem zachować, a państwo młodzi, którzy wybierają moje usługi, WIEDZĄ, że ja wiem. To należy do umowy między nimi, a mną. Na szczęście, poza tym jednym przypadkiem, nie miałem żadnych niemiłych przygód. A kilka lat po wejściu tych durnych "pozwoleń", zakończyłem moją działalność zawodową.

Jaki w ogóle jest zawód fotografa ślubnego? No cóż. Porównywalny z najstarszym zawodem świata. Podobny prestiż, podobne pieniądze i tylko czasami satysfakcja, że klient jest naprawdę zadowolony. Miałem kilka takich ślubów (i wesel), których nigdy nie zapomnę, a w paru przypadkach, państwo młodzi stali się moimi przyjaciółmi i utrzymuję z nimi kontakty, do dziś. Na jednym z wesel, byłem przez trzy dni, bez przerwy. Obtańcowały mnie wszystkie "mamuśki", pojadłem, popiłem, a pod koniec imprezy, traktowano mnie już niemal, jak "familianta". Ale to był wyjątek...

Generalnie chodzi o to, że fotografia ślubna wtedy (lata 1980 - 2000), a fotografia ślubna dziś, to są dwa zupełnie inne światy i nie ma tu nawet czego porównywać. Podobnie było ze studniówkami. W 1998, robiłem z moim zespołem zdjęcia, w prawie wszystkich szkołach w Radomiu. W roku 2002, już nikt zdjęć nie chciał. Telefonów (takich jak S23) jeszcze nie było, ale były już cyfrowe małpki i każdy twierdził, że zrobi sobie zdjęcia sam. Włącznie z grupowymi. Gdy robiliśmy na filmie, nie każdy mógł obsłużyć lepszy aparat, poza tym zdjęcia trzeba było jeszcze wywołać. Więc jak przyniosłem po studniówce album i "puściłem" go po klasie, to oni widzieli, że moje zdjęcia są lepsze, niż te, które oni robili jakimiś prostymi kompaktami, z plastikowym obiektywem. Natomiast z pojawieniem się fotografii cyfrowej, znikły odbitki. A zdjęcia na ekranie komputera, z kompaktu i cyfrowej wypasionej lustrzanki, na pierwszy rzut oka wyglądają podobnie.

To tyle, jeśli chodzi o tzw. reportaż. Ze zdjęciami pozowanymi, w studio, to jest w ogóle inny temat, ale też wszystko padło na pysk, bo żeby takie zdjęcia zrobić, trza mieć trzy rzeczy. Studio, sprzęt i wiedzę. A tego spora część "ślubnych reporterów" nie miałą. W związku z czym, sesje studyjne zaczęły stanowić mniejszość. Aż w końcu znikły (w świadomości klientów) całkowicie. Częściowo zostały zastąpione przez "sesje plenerowe", bo to może zrobić każdy, dziś nawet (podobno) telefonem, a znaczna część klientów, po prostu ich nie robi, ograniczając się wyłącznie do reportażu.

Branża ślubna jeszcze istnieje, ale przez pojawienie się fotografii cyfrowej, smartfonów i przekonania społeczeństwa, że fotograf to "hiena i nicpoń", bo przecież "każdy może zrobić to samo, za darmo", zeszła niemal do podziemia. Stała się "fanaberią" bogatych i została sprowadzona do pozycji "niszowej". Na szczęście, ja już się z tego wycofałem.